Nr 65 pażdziernik-grudzień 2008 Nr 64 lipiec-wrzesień 2008 Nr 63 kwiecień-czerwiec 2008 Nr 62 styczeń-marzec 2008 Nr 61 wrzesień-grudzień 2007 Nr 60 lipiec-wrzesień 2007 Nr 58-59 styczeń-czerwiec 2007 Nr 57 październik-grudzień 2006 Nr 56 lipiec-wrzesień 2006 Nr 55 kwiecień-czerwiec 2006 Nr 54 styczeń-marzec 2006 Nr 53 październik-grudzień 2005 Nr 52 lipiec-wrzesień 2005 Nr 51 kwiecień-czerwiec 2005 Nr 50 styczeń-marzec 2005 Nr 48-49 lipiec-grudzień 2004 Nr 47 kwiecień-czerwiec 2004 Nr 46 marzec 2004 Nr 45 grudzień 2003 Nr 44 październik 2003 Nr 43 czerwiec 2003 Nr 42 marzec 2003 Nr 41 grudzień 2002 Nr 40 październik 2002 Nr 39 czerwiec 2002 Nr 38 marzec 2002 Nr 37 grudzień 2001 Nr 36 wrzesień 2001 Nr 35 czerwiec 2001 Nr 34 marzec 2001 Nr 33 grudzień 2000 Nr 32 wrzesień 2000 Nr 31 maj 2000 Nr 30 marzec 2000 Nr 29 grudzień 1999 Nr 28 październik 1999 Nr 27 lipiec 1999 Nr 26 marzec 1999 Nr 25 grudzień 1998 Nr 24 wrzesień 1998 Nr 23 czerwiec 1998 Nr 22 marzec 1998 Nr 20-21 grudzień 1997 Nr 19 wrzesień 1997 Nr 18 czerwiec 1997 Nr 17 marzec 1997 Nr 16 grudzień 1996 Nr 15 wrzesień 1996 Nr 14 czerwiec 1996 Nr 13 grudzień 1995 - luty 1996 Nr 12 listopad 1995 Nr 11 sierpień 1995 Nr 10 maj 1995 Nr 9 styczeń-luty 1995 Nr 8 grudzień 1994 Nr 7 listopad 1994 Nr 6 sierpień 1994 Nr 5 maj 1994 Nr 4 luty 1994 Nr 3 grudzień 1993 Nr 2 września 1993 Nr 1 maj 1993
|
Spis treści Gazety Górskiej nr 3/52 R 13 LIPIEC - WRZESIEŃ 2005
str. 1-2
Po Zjeździe, przed Naradą (fot. 2, J.Ormicki, J.Konieczniak) – Zbigniew Kresek
str. 2
Wspomnienie o Edwardzie Moskale (fot. 1, arch.) – Wiesław A. Wójcik
str. 3-4
Pięćdziesiąt lat temu na Hali Krupowej (fot. 4, J.Rutkowski, Z.Kresek) – Zbigniew Kresek
str. 4
Sto lat Oddziału Babiogórskiego TT-PTT-PTTK (fot.1, Z.Kresek) – (ZK)
Niezwykły jubileusz (fot. 1, U.Ormicka) – Urszula Ormicka
str. 5
Przed Krajową Naradą Aktywu Górskiego (fot. 1, J.Ormicki) – Wojciech T. Kacperski
50 lat w Hucie opisane – Janusz Konieczniak
str. 6
Na lewo i na prawo od ścieżki (fot. 2, J.W.Gajewski, E.Zaręba) – Jerzy W. Gajewski
O szacunku dla historii i tradycji – Baca Jadam
str. 7
Dziadek Maciej (fot. 1, K.Wojtasiński) – Krzysztof Wojtasiński
Leopold Bieniasz (fot. 1, arch.) – Andrzej Matuszczyk
Od Redakcji – sprostowanie
Zapadła dziura jakaś Ruś Szlachecka – Ryszard M. Remiszewski
str. 8-9
Od schronu Towarzystwa Tatrzańskiego do bacówki PTTK (ryc. 1, W.Eljasz, fot. 1, E.Moskała) – Adam Jonak
Raptularz – opr. Janusz Konieczniak
str. 10 i 12
Pożegnanie z Gunung Kinabalu (fot. 6, J.Rygielski) – Janusz Rygielski
str. 9
Krzyżówka dla górali – opr. Krzysztof Wojtasiński
Tu kupisz Gazetę Górską
Stopka redakcyjna
wkładka
Informacja dla przodowników turystyki górskiej za 2004 rok.
ROK SZLAKÓW
W roku 2006 przypada 120. rocznica wyznakowania przez Walerego Eliasza pierwszego szlaku w Tatrach, 100. rocznica wyznakowania przez Hugona Zapałowicza pierwszego szlaku w Beskidach i 100. rocznica utworzenia Orlej Perci w Tatrach. XVI Walny Zjazd podjął więc uchwałę o ustanowieniu Roku Szlaków Turystycznych PTTK 2006.
Oby tylko uroczystości i obchody nie zdemobilizowały naszych zabiegów o utrzymanie zachwianej w ostatnich latach roli PTTK w tej dziedzinie. A może uda się nam, dla uczczenia tych rocznic, uchylić wreszcie bzdurny lecz nadal obowiązujący, choć na szczęście przez nikogo nie przestrzegany przepis, że szlak turystyczny znakuje się dowolnym kolorem i że znak ma wymiary zgoła inne niż stosowane od lat?
(fragment z artykułu wstępnego)
Zbigniew Kresek
Po Zjeździe przed Naradą
(fragment)
Od 16 do 18 września w auli kryształowej Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego na warszawskim Ursynowie obradował XVI Walny Zjazd PTTK. Nie sposób na łamach naszej Gazety omówić szerzej przebiegu i dorobku Zjazdu (znajdziemy je pewnie w „Gościńcu”), krótka jednak informacja należy się chyba naszym Czytelnikom, ze szczególnym uwzględnieniem spraw górskich.
Otóż o sprawach górskich niewiele na Zjeździe było mowy, podobnie zresztą jak i o innych dyscyplinach turystyki kwalifikowanej, czy też, jak coraz częściej się mówi i pisze – aktywnej. Dyskusja koncentrowała się raczej wokół ogólnych problemów programowych i organizacyjnych, przy czym trudno nawet mówić o dyskusji (jeśli za dyskusję uznać wymianę i ścieranie się poglądów na określony temat); był to raczej - ograniczony zresztą bardzo ramami czasowymi – cykl wystąpień, z których każde stanowiło własną zamkniętą całość, rzadko nawiązującą do innych głosów w dyskusji. Boleśnie dał się odczuć, motywowany przyczynami oszczędnościowymi (choć nie tylko o to chyba chodziło) – brak dyskusji w zespołach problemowych (zwykle były to zespoły programowy, ekonomiczny i statutowy, w nich można było rzeczywiście podyskutować, skonfrontować różne poglądy, nawet posprzeczać się i w wyniku tego dojść do jakichś nowych ustaleń i poglądów). Tym razem n.p. o sprawach ekonomicznych, gospodarczych i finansowych prawie nie mówiono w Towarzystwa.
Dyskusję zdominowały sprawy statutowe – tu rzeczywiście ścierały się różne, diametralnie nieraz przeciwstawne poglądy. Na tę dyskusję poświęcono najwięcej (ponad 7 godzin!) czasu; nie mogło jednak być inaczej, skoro dyskutowano nad projektem przedstawionym na niespełna miesiąc przed zjazdem, (którego więc nie można było przedyskutować nie tylko na zjazdach oddziałów, ale nawet na konferencjach regionalnych), a na samym zjeździe znęcano się nad nim do ostatniej chwili, dopisując coraz to nowe pomysły delegatów i samej komisji statutowej. Praca tej komisji – delikatnie mówiąc – nie spotkała się z uznaniem, zaś połajanki jej przewodniczącej pod adresem delegatów odbierane były bez entuzjazmu.
W efekcie mamy jednak nowy statut, choć 90% jego treści to powtórzenie dotychczasowych przepisów. Nowe jest m.innymi ujęcie celów PTTK, wśród których np. brakło turystyki i krajoznawstwa (Art. 7 ust. 1: „Celem statutowym PTTK jest działalność w zakresie kultury fizycznej, kultury, oświaty i ochrony środowiska”), jest natomiast szereg innych celów, jak np. „pomoc ofiarom (...) konfliktów zbrojnych i wojen w kraju i za granicą” - Art. 7 ust. 2.20 (złośliwi pytali w kuluarach: to kiedy jedziemy do Iraku? Te i inne, równie kuriozalne, sformułowania tłumaczono koniecznością dostosowania statutu do ustaw, głównie o organizacjach pożytku publicznego (choć PTTK organizacją taką nie jest i nie ma zamiaru być).. Nie sposób jednak nie wyrazić obawy, czy nie tracimy przez to własnej, przez tyle lat wypracowanej i wywalczonej, tożsamości ideowej i programowej. Dobrze przynajmniej, że dotychczasowe cele i zadania, choć w nieco innej redakcji i w dalszej kolejności, jednak znalazły się w statucie.
Wiesław A. Wójcik
Wspomnienie o Edwardzie Moskale
(w dziesięciolecie śmierci)
W sierpniu tego roku minęło dziesięć lat od śmierci Edwarda Moskały, bez wątpienia jednego z najbardziej zasłużonych działaczy w dziejach nie tylko Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego, ale w ogóle całej, powojennej polskiej turystyki górskiej. Moskała był postacią zaiste niezwykłą człowiekiem, który całą swoją – prawdziwie ogromną i niezniszczalną – energię życiową kierował ku sprawom górskim, w najszerszej pojmowanej ich problematyce. Żył górami do ostatnich chwil swego bogatego i spełnionego życia.
Był etatowym pracownikiem Towarzystwa, ale zarazem był jego bez reszty oddanym, ofiarnym działaczem. Te Jego dwie role społeczne przeplatały się tak ściśle ze sobą, że w istocie stanowiły jedną, nierozerwalną całość. Trudno, nawet z dziesięcioletniego dystansu, powiedzieć, co stanowiło domenę Jego działalności, interesował się bowiem wszystkim, co związane z górami i turystyką górską, a jak się interesował, to od razu chciał coś robić w danej dziedzinie i... robił to z zapałem. Dlatego w Jego dorobku jest wiele dokonań na różnorakich polach. Nawiasem mówiąc, nie są one dotąd dokładnie zinwentaryzowane i czas już najwyższy, aby wreszcie ktoś zabrał się za napisanie rzetelnej i szczegółowej Jego biografii, może nawet w formie doktoratu, bo jeszcze za życia doczekał się pracy magisterskiej na swój temat, druga zaś powstała w roku Jego śmierci.
Tym, którzy Go znali osobiście, bądź tym, którzy mieli z Nim kontakt tylko pośredni, np. poprzez liczne – czy to Jego, czy też o Nim – publikacje, nie trzeba przypominać zasług Moskały. Jednakże w minionym dziesięcioleciu pojawiły się nowe pokolenia ludzi zafascynowanych górami, którzy – naturalną koleją rzeczy – mają mniej okazji zetknąć się z Jego nazwiskiem, choćby dlatego, że nie pojawiają się już wznowienia Jego opracowań, kiedyś dominujące na krajoznawczo-turystycznym rynku księgarskim. Tym właśnie ludziom warto przypomnieć, że Edward Moskała przez długie dziesiątki lat Edward Moskała aktywnie działał w Komisji Turystyki Górskiej Zarządu Głównego PTTK oraz w innych jego strukturach organizacyjnych, popularyzował wiedzę o górach, znakował szlaki turystyczne, publikował przewodniki, panoramy i mapy, inicjował budowę schronisk górskich.
Jego ogromną pasją były dzieje turystyki w polskich górach, a zwłaszcza historia schronisk górskich. Rozumiał – jak mało kto – potrzebę gromadzenia i zachowania dla przyszłości wszelkich źródeł do dziejów turystyki i stąd zrodziła się Jego idea powołania do życia w Karpatach sieci unikatowych ośrodków muzealnych, ukazujących i dokumentujących rozwój turystyki w poszczególnych grupach górskich, oraz centralnej tego typu placówki w Krakowie, antycypującej obecny Centralny Ośrodek Turystyki Górskiej PTTK. To On znalazł przy ul. Jagiellońskiej w Krakowie dwie rozsypujące się kamienice i – działając na wielu frontach, pozyskując dla sprawy także innych zapaleńców – doprowadził do pozyskania obu nieruchomości przez Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze, a następnie przez ćwierć wieku (sic!), gdy inni, zniechęceni piętrzącymi się trudnościami, poddali się nastrojowi rezygnacji, cierpliwie i z ogromną wiarą w sens tego, co robi, pilotował sprawę odbudowy kamienic, doprowadzając rzecz do szczęśliwego finału w 1992 r.
Spod Jego pióra wyszło wiele opracowań poświęconych dziejom schronisk beskidzkich i tatrzańskich, które to prace – w wielu przypadkach – po dzień dzisiejszy pozostają jedynym źródłem wiedzy na ten temat.
Był też wysokiej klasy fotografikiem gór, co zaowocowało wieloma tysiącami zdjęć, z których duża część została opublikowana w formie widokówek, niezwykle popularnych w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych minionego stulecia.
Znał świetnie wszystkie polskie góry: Karpaty i Sudety, co znajdowało odbicie w Jego rozlicznych publikacjach. Nie miejsce tu, by szczegółowo omawiać Jego pisarskie dokonania, wszakże przynajmniej należy wspomnieć o dwóch Jego dziełach najważniejszych, bo prekursorskich w polskim piśmiennictwie górskim, mianowicie o monografii Schroniska PTTK w Karpatach Polskich (1980) i o Atlasie turystycznym Tatr Polskich (1994).
Był człowiekiem o silnym charakterze. Raz wytknąwszy sobie jakiś cel, uparcie, a nieraz nawet może bezwzględnie, doń dążył, niekiedy zyskując sobie przez to wrogów. Przy owej twardości charakteru miał jednak dobre i współczujące serce. Nie mogę się oprzeć, aby nie opisać, jak sam tego doświadczyłem. Otóż kiedyś dorwało mnie zapalenie płuc, po którym jakoś nie mogłem dojść do zdrowia i przez wiele tygodni męczył mnie przykry kaszel, jak mniemam, także niezbyt miły dla otoczenia. Tu muszę przerwać i – zrobiwszy dygresję – wspomnieć, że w owych czasach, panował, zresztą z inspiracji Moskały, wtedy dyrektora COTG, zwyczaj, iż w przypadku czyichś imienin pozostali współpracownicy, łącznie z dyrektorem, robili „ściepkę”, za którą kupowali solenizantowi jakiś drobny podarunek, np. książkę, portfel, albo jakiś inny drobiazg, niekiedy też butelczynę z zacnym trunkiem. Przydarzyło mi się i mnie występować w roli takiego solenizanta, a prezentem towarzyszącym otrzymanym przeze mnie życzeniom, był... – ku mojemu zdziwieniu – piękny, z delikatnej utkany wełny, szalik. Przyjąłem go z wdzięcznością, pomyślawszy wówczas, że zapewne jest to inicjatywa którejś z koleżanek, albowiem – jak mi się wtedy wydawało – żadnemu „chłopu” nie przyszedłby do głowy podobny koncept. Po upływie paru miesięcy w rozmowie z koleżankami jakoś zeszło na owe imieniny i wtedy podziękowałem im za ów pomysł, a wtedy okazało się, iż jego autorem był właśnie Dyrektor, którego niepokoił stan mego zdrowia. Myślę, że ten drobny epizod wiele mówi o Moskale jako o człowieku.
Wędrując po górach, przechodząc obok Jego „Bacówek PTTK”, identyfikując widoki wedle Jego panoram, albo też goszcząc w Krakowie, w Centralnym Ośrodku Turystyki Górskiej, noszącym Jego imię, wspomnijmy – modlitewnie albo całkiem świecko, jak kto woli – Edwarda Moskałę, który przez całe swoje życie, służąc górom, służył ludziom.
Wiesław A. Wójcik
Zbigniew Kresek
PIĘĆDZIESIĄT LAT TEMU NA HALI KRUPOWEJ
Był rok 1954. Miałem 20 lat i odbywałem przymusową przerwę w studiach po relegowaniu z Sekcji Dziennikarskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim; taką cenę, wraz z kilkutygodniowym aresztem śledczym, płaciłem za przynależność moich najbliższych przyjaciół do tajnej organizacji „mającej na celu obalenie siłą Polski Ludowej”. Ale nie ma o czym mówić – oni zapłacili kilkuletnim więzieniem. Miałem więc sporo czasu, który poświęcałem na pracę w Oddziale Krakowskim PTTK; byłem sekretarzem Zarządu Oddziału, wiceprzewodniczącym Oddziałowej Komisji Turystyki Górskiej, przewodnikiem beskidzkim. Wraz ze Staszkiem Rehmanem, wiceprezesem Oddziału, organizowałem i prowadziłem coniedzielne wycieczki dla krakowian. Korzystając ze środków lokomocji w postaci samochodów ciężarowych przystosowanych do przewozu osób, wywoziliśmy w każdą niedzielę setki (tak, tak – setki!) wycieczkowiczów w Tatry, Beskidy i Jurę Krakowską.
W domu się nie przelewało. Z radością więc przyjąłem propozycję prezesa Oddziału Zbigniewa Jaworskiego podjęcia pracy zawodowej w Oddziale. 19 stycznia 1954 r. rozpocząłem pracę na stanowisku „inspektora do łączności z 38 kołami na zakładach pracy” (według zachowanego angażu) – miałem ją zakończyć, po przepracowaniu na różnych stanowiskach w PTTK przeszło 51 lat, dopiero w lipcu 2005 roku. Ale to już całkiem inna historia.
Oddział Krakowski PTTK był wtedy gospodarzem szlaków turystycznych w paśmie Babiej Góry. Często więc tam chodziliśmy – znakując szlaki, prowadząc wycieczki czy też po prostu idąc w góry. Uwagę naszą przyciągały zarośnięte trawą i krzakami wierzbówki wąskolistnej fundamenty przedwojennego schroniska PTT „Pod Policą”, położone na południowych stokach Kucałowej Hali – Sidzińskich Pasionkach, które ktoś nazwał nie wiedzieć dlaczego Halą Krupową i tak już pozostało. Wiedzieliśmy, że stało tu wybudowane w 1935 r. przez Oddział Jordanowski PTT drewniane schronisko, spalone przez Niemców w 1944 r. w wyniku walk z partyzantami. Pozostały z niego kamienne fundamenty i piwniczka. Marzyła nam się odbudowa schroniska.
Rok wcześniej, w październiku 1953 r. braliśmy udział w otwarciu schronu turystycznego na Hali Łabowskiej w Beskidzie Sądeckim, wybudowanego w czynie społecznym przez Oddział PTTK „Beskid” w Nowym Sączu. Był to już drugi schron – pierwszy otwarli sądeczanie w czerwcu tegoż roku na Przehybie. Zazdrościliśmy im, nurtowała nas myśl: w Sączu potrafili, a my co? Głównym rzecznikiem odbudowy schroniska był mój rówieśnik Jacek Rutkowski – działacz Oddziału, przewodnik tatrzański i beskidzki, kierownik kursów przewodnickich, student Wydziału Mechanicznego Politechniki Krakowskiej (dziś emerytowany profesor uniwersytetu we Frankfurcie nad Menem, od wielu lat osiadły w Niemczech). Już pod koniec 1953 r. ujrzał światło dzienne jego projekt schronu na Hali Krupowej w skali 1:50 , kreślony przez Magdalenę Gautier, także naszą rówieśnicę i towarzyszkę naszych wędrówek. Ten właśnie projekt stanowił podstawę do wydania w maju 1954 r. zgody Wojew. Komisji Planowania Gospodarczego na lokalizację schronu turystycznego o powierzchni 269 m² i 26 miejscach noclegowych, na fundamentach spalonego schroniska. Schron miał się składać z dwu pomieszczeń na parterze: większej sypialni z drewnianymi piętrowymi pryczami, stołem i piecem oraz drugiej, mniejszej, przeznaczonej na jadalnię i mieszkanie gospodarza. Schron bowiem w pierwotnym zamyśle miał być samoobsługowy, z kluczami pobieranymi w gajówce w Suchej Górze; już w trakcie budowy zrezygnowaliśmy z tej koncepcji na rzecz dozorcy, stale doglądającego schronu. Kiedy jednak pierwszy dozorca, Staszek Golec, nie wiedzieć czemu obraził się na PTTK i zszedł na dół bez uprzedzenia, pozostawiając obiekt bez dozoru („idę budować Polskę Ludową” – napisał w księdze pamiątkowej) – stało się jasne, że trzeba zaangażować kierownika z prawdziwego zdarzenia; został nim niezapomniany Fredek Lastowica z równie niezapomnianą Zosią Michulec (po kilku latach Lastowicową). Ale to już dalsza historia – wróćmy do czasów budowy.
(fragmenty tekstu)
Urszula Ormicka
NIEZWYKŁY JUBILEUSZ
10 września 2005 r. w skromnym mieszkaniu przy ul. Bolesława Prusa w Krakowie odbyła się niezwykła uroczystość. Przedstawiciele Oddziału Krakowskiego PTTK im. Karola Wojtyły złożyli wizytę 100. letnim siostrom bliźniaczkom, paniom Oldze i Zofii Geschwind.
Szanowne Jubilatki od momentu wstąpienia w 1923 roku do Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego były świadkami i uczestniczkami działalności Towarzystwa, łącznie z powstaniem Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego w 1950 roku, któremu pozostały wierne do dnia dzisiajszego.
Z okazji minionej 26 sierpnia okrągłej rocznicy urodzin, obu paniom wręczono „Listy gratulacyjne” od prezesa Zarządu Głównego PTTK dr hab. Janusza Zdebskiego i działaczy Oddziału Krakowskiego: prezesa Oddziału - Jerzego Kapłona i prezesa Koła „Łączność” Janusza Palarza.
Trzyosobowa delegacja wręczyła Szanownym Jubilatkom kwiaty i podwójny tort urodzinowy. Gratulacje i życzenia dalszego zdrowia uczczono lampką szampana.
Szczególne gratulacje przyjęła Pani Olga Geschwind, której 82. letnia działalność w Polskim Towarzystwie Tatrzańskim i Polskim Towarzystwie Turystyczno-Krajoznawczym jest godna podziwu i naśladowania.
W założonym przez siebie w roku 1956 kole PTTK nr 190 przy Krakowskim Instytucie Naftowym, nieprzerwanie przez 45 lat piastowała funkcję przezesa. Koło to należało do najaktywniejszych kół Oddziału Krakowskiego, czego dowodnym przykładem są najwyższe organizacyjne odznaczenia, w tym nadanie Jubilatce godności Honorowego Członka Oddziału Krakowskiego PTTK.
Aktywność pani Olgi zaznaczyła się również w innych strukturach Towarzystwa, m.in. w Klubie Prezesów Kół Zakładowych, czy też Komisji Opieki nad Zabytkami.
Spotkanie zakończyło się szczerymi życzeniami zdrowia, jakie szacownym Jubilatkom przekazali Zbigniew Twaróg, Janusz Palarz i kreśląca te słowa.
Wojciech T. Kacperski
Przed Krajową Naradą Aktywu Górskiego
(fragment)
11 listopada spotkamy się na kolejnej Krajowej Naradzie Aktywu Górskiego, która powoła nowy skład Komisji Turystyki Górskiej ZG PTTK na następną kadencję. Wrześniowy Zjazd PTTK powołał nowe władze naszej organizacji. Znaczenie turystyki górskiej dla Towarzystwa podkreślił wybór do władz szeregu naszych kolegów, w tym dwóch wiceprezesów Towarzystwa.
W trakcie mijającej kadencji KTG wykonała szereg prac statutowych z których sprawozdanie przynoszą materiały zjazdowe. W trakcie obrad zajęto się także szeregiem postulatów, wniosków i uchwał poprzedniej KNAG. Formalnie mijającą kadencję można więc uznać za udaną. Formalnie, bo dla wielu z nas, a szczególnie dla Przodowników Turystyki Górskiej ostatnie lata nie należą do pomyślnych.
80 lat temu, gdy na zjeździe w Stanisławowie Mieczysław Orłowicz tworzył z kolegami Górską Odznakę Turystyczną, nikomu do głowy by nie przyszło, że możliwy jest kiedykolwiek konflikt pomiędzy przewodnikami górskimi a nowo powstającą kadrą GOT. W ówczesnych realiach „Przewodnicy do GOT”, bo tak się wtedy nazywaliśmy, oddaleni byli od wynajmowanych za pieniądze przewodników górskich, w znakomitej większości górali, dużą różnicą w pozycji społecznej. Pierwszymi „Przewodnikami do GOT” byli min. Stanisław Osiecki, Kazimierz Sosnowski, Walery Goetel, Mariusz Zaruski. Była to elita intelektualna ówczesnego społeczeństwa. Wszyscy oni bez słowa sprzeciwu zgodzili się pełnić honorową funkcję „Przewodnika do GOT”. Na pewno jednak nikt wtedy nie ośmielił by się próbować wynająć ich do prowadzenia wycieczki po górach. Uprawnienia „Przewodnika do GOT” były zawsze honorowe i nigdy nie łączyły się z interesami. To są prawdy, które dziś zaczynają być niezrozumiałe. Sądzę, że większość Przodowników Turystyki Górskiej jest jednak nadal dumnych właśnie z honorowego, niezwiązanego z żadnymi interesami, charakteru ich uprawnień.
W okresie po II wojnie światowej zmiany w społeczeństwie zaczęły zacierać te różnice. Jednak społeczny charakter uprawnień Przodownika Turystyki Górskiej, w sposób naturalny, ochraniał nasze prawo do prowadzenia wycieczek górskich. Żaden przewodnik nie odważał się kwestionować istnienia i funkcjonowania kilku tysięcy PTG.
Wolna amerykanka ostatnich lat ujawniła ostry konflikt pomiędzy PTG a częścią „pazernych” przewodników górskich. Chciałbym z całą mocą podkreślić, że większość przewodników górskich, w tym posiadający uprawnienia PTG, to osoby honorowe, którzy nie mają nic wspólnego z odsuwaniem PTG od uprawnień przewodnickich. Przewodnicy górscy to obecnie grupa bardzo zróżnicowana. Część moich przyjaciół zdawało egzamin przewodnicki nie łącząc tych uprawnień ze sprawami honorowymi. Co więcej, w latach osiemdziesiątych przestano łączyć zdobywanie uprawnień przewodnickich z koniecznością przymusu wynajmowania swojej osoby za pieniądze do usług przewodnickich. Zatarcie różnic pomiędzy uprawnieniami honorowymi i zawodem wynajmowanego przewodnika jest główną przyczyną naszych dzisiejszych kłopotów.
Jerzy W. Gajewski
Na lewo i na prawo od ścieżki
(fragment)
Stan ścieżek w obszarach chronionych (czytaj: w parkach narodowych) to problem niebagatelny. Ich zły stan (pomińmy w tym miejscu debatę, co ten termin oznacza) w niedalekiej przyszłości może się stać argumentem administracji parków narodowych, aby ograniczać do nich dostęp.
PTTK - z oczywistych względów – dąży do tego, aby szlaków na terenach chronionych było jak najwięcej. To jedyna szansa różnych wariantów wędrowania po górach, albowiem regulaminy parków utrzymują, iż można się poruszać tylko po ścieżkach znakowanych. Co prawda dyrekcje niektórych parków narodowych akceptują wędrowanie nie oznakowanymi drogami leśnymi, co znacznie rozszerza możliwości wędrowania czy to pieszo, czy na nartach (zwłaszcza na śladówkach), ale trudno mówić tu o jakiekolwiek regule. Od wielu lat, a w ostatnim okresie z natężeniem, władze parkowe i środowiska ochroniarskie podnoszą problem erozji ścieżek, którymi wędrują turyści. Problem stał się na tyle istotny, że poświęcono mu wystąpienia podczas tegorocznej XIV Konferencji Międzynarodowego Rezerwatu Biosfery „Karpaty Wschodnie”; jej tematem były zagrożenia przyrody wysokogórskiej w Karpatach.
Zaczęło się przed laty od Tatr, gdzie ktoś w dyrekcji TPN wpadł na pomysł budowania ścieżek. Dla wyjaśnienia dodajmy, że nie chodzi o tu o budowę – jak to niegdyś robiono – mostków na potokach czy zakładanie klamer i łańcuchów, ale budowę samej ścieżki, jak się to też niegdyś zdarzyło, czego przykładem „ceprostrada” na Szpiglasową Przełęcz. Zamysł budowy ścieżek z czasem się przyjął, lecz przybrał rozmaite formy. Oto – przykładowo - ktoś uznał za zły stan ścieżki prowadzącej z Kuźnic przez Boczań na Halę Gąsienicową. Remont okazał się fatalnym rozwiązaniem. Woda szybko wypłukała warstwę ziemi narzuconej na kamienny podkład, pojawiły się na ścieżce „dziobate” kamienie, po których nikt chodzić nie chciał, bo wykręcały nogi, toteż po obu stronach ścieżki powstały nowe; dotychczasowa ścieżka stała się dwa razy szersza. W terenie zalesionym, a więc na stokach Boczania, a także na Skupniów Upłazie niewiele można było zrobić, ale na otwartych przestrzeniach nieopodal Przeł. Między Kopami ustawiono co kilkanaście metrów – w poprzek sztucznie wydeptanych, bocznych ścieżek - drewniane zapory. Wygląda to ohydnie.
W latach 60. ubiegłego wieku popularną postacią w krakowskim środowisku turystycznym był dr Frankowski, który wprowadził termin: biomechaniki chodu turystycznego. Jako ortopeda oceniał obuwie turystyczne, apelował, aby szlaków znakowanych nie prowadzić asfaltowymi drogami, a także należał to tych osób, które krytykowały pieczołowite układanie kamiennych schodków na tatrzańskich szlakach. Z czasem zabrakło dra Frankowskiego, a – jestem przekonany – że zarówno PTTK jak i władze parków narodowych po opinie ortopedów w sprawienie budowy ścieżek od tamtych czasów nie sięgały i nie sięgają. Może warto zatem poprosić jakiegoś dra Sztrosmajera (sięgam do barwnej postaci z czeskiego serialu, którego treść toczy się wśród ortopedów prowincjonalnego szpitala) o konsultację, zanim popełnimy jakiś błąd?
Dziś problem rozdeptywania szlaków pojawia się w kontekście opracowywanych planów ochrony. Odnotowywane są skwapliwie zniszczenia w terenie, w niektórych parkach prowadzony jest monitoring ruchu turystycznego na poszczególnych odcinkach szlaków. Od lat wspomina się o „rozdeptywanej” kopule Kasprowego Wierchu; teraz problemem staje się wierzchołek Tarnicy, kuszący jako najwyższy wierzchołek Bieszczadów. Mówiąc o zniszczeniach najczęściej wspomina się o tym, że warstwa gleby została wydeptana do tego stopnia, że pojawia się skała; że wydeptywana jest ścieżka obok już istniejącej; że turyści nie respektują założonych barier ochronnych i przekraczają je wydeptując otoczenie szlaku; że skracają szlaki (zakosy) zwłaszcza w zejściu i wydeptują tym samym ścieżki „na przełaj” itp. Zauważyć też można niekorzystny wpływ wędrowania licznych turystów niektórymi szlakami w okresie wiosennych roztopów, skutkiem czego erozja gleby i jej wypłukiwanie następuje w przyspieszonym tempie. Powodem niszczenia, – o czym wspomniałem – są też niefortunne próby budowy ścieżki, co powoduje jej poszerzenie. Cóż, gdy ścieżka lub ułożone stopnie są niewygodne – każdy ucieka na jej skraj, a nawet ze ścieżki ucieka na obok (przykładem – błotniste odcinki szlaku); z wygodnej ścieżki nikt nie zbacza. Przepraszam, nie zawsze; zdarza się (niestety), że nawet z wygodnych zakosów ktoś zbiega „na wprost” wydeptując skróty.
Baca Jadam
O szacunku dla historii i tradycji
(fragment)
9 października minęła 50. rocznica wybudowania przez Oddział Krakowski PTTK schroniska na Hali Krupowej. Wydawać by się mogło, że ten właśnie, całkiem zacny przecie jubileusz, będzie motywem przewodnim 51. Zlotu Turystów na Hali Krupowej (wszak pierwszy zlot odbył się właśnie w dniu otwarcia schroniska). Gdzie tam... 2 października nikt z organizatorów zlotu (bo prezes Oddziału tradycyjnie był nieobecny), ani słowem się nie zająknął o mijającej właśnie rocznicy ani o obecnych na Hali współbudowniczych schroniska i jednym z jego byłych kierowników. W tej sytuacji trudno nawet się dziwić, że nie zaproszono żyjących jeszcze ludzi zasłużonych dla odbudowy przedwojennego schroniska PTT „Pod Policą” oraz rozbudowy obecnego schroniska ani żadnego z byłych kierowników (ci, którzy przyszli, to z własnej inicjatywy i potrzeby serca – a że poczuli się obco, no to cóż z tego), że nie wydano najskromniejszego choćby wydawnictwa okolicznościowego, że nie podano żadnej informacji do mediów – że wreszcie nie uczyniono nic, aby zaakcentować – najskromniej choćby – budowę jednego z pierwszych powojennych schronisk PTTK w Beskidach. Tak oto Oddział Krakowski PTTK uczcił pięćdziesiątą rocznicę budowy swojego schroniska. Pardon – już nie swojego, gdyż przecież w 2000 roku Oddział scedował prawo własności parceli i obiektu na rzecz Spółki „Schroniska i Hotele PTTK Karpaty” w Nowym Sączu.
Ryszard M. Remiszewski
Zapadła dziura, jakaś Ruś Szlachtowska
Ruś Szlachtowska to już historia, ale nie do końca. Teren ów leżący pośród czysto polskich ziem: Sądecczyzny, Pienin i Zamagurza Spiskiego, był najdalej na zachód wysuniętą enklawą łemkowską, zupełnie odseparowaną od osadnictwa łemkowskiego w Beskidzie Sądeckim i Niskim. Dopiero w XIX wieku osadników wołosko – ruskich etnografowie nazwali Łemkami. Na Słowacji i Spiszu zwano ich Rusnakami.
To odseparowanie sprawiło, że na tym terenie etnografowie zauważyli znaczne różnice w kulturze materialnej: gwarze, obrzędach, strojach, budownictwie – w stosunku do tradycyjnej kultury łemkowskiej. Etnograf Roman Reinfuss określił tę grupę ludności mianem Rusinów Szlachtowskich; nazwa ta przyjęła się i funkcjonuje do dziś.
Oczywiście Rusini stanowili przytłaczającą większość na tym terenie, lecz obok nich żyli osadnicy innych narodowości, języka i wiary. W Jaworkach osiedlili się z rodzinami polscy pracownicy leśni zatrudnieni w dobrach Stadnickich. W Szlachtowej Polaków osiadło jeszcze więcej, których zatrudniono w tartaku Dwie rodziny żydowskie osiadły w Jaworkach i prowadziły sklep kolonialny. Sezonowo obozowali w tej miejscowości Cyganie, stałe swoje domostwa mieli na skraju Szczawnicy przy drodze do Szlachtowej.
Po II wojnie światowej i akcji „Wisła” po Rusinach ostały się na tym terenie dwie cerkwie, kapliczki i krzyże przydrożne, podania oraz bogata literatura zalegająca na półkach. Wyrazem głębokiej wiary były stojące przy drogach i przy zagrodach kapliczki i krzyże przydrożne. Fundatorzy stawiali je w intencji wyproszenia łask lub ku pamięci śmierci kogoś bliskiego.
Obie cerkwie są teraz obrządku łacińskiego, wsie zasiedlone zostały osadnikami przede wszystkim z Podhala, a mimo wszystko dalej wyczuwa się granice kultur, szczególnie Rusinów i górali pienińskich. Parafia w Szlachtowej pod wezwaniem Matki Bożej Pośredniczki Łask - do 1952 roku była pod wezwaniem Matki Boskiej Pokrownej - czyli ze starosłowiańskiego tłumacząc „opiekującej się”, obejmuje wsie dawnej Rusi.
Obecny ksiądz proboszcz Józef Włodarczyk zdaje sobie sprawę, że dalej znajduje się jakby na pograniczu dawnych kultur. – Przed sześciu laty przyszedłem tu nie wiedząc nic o tych miejscowościach, może tylko tyle, że księża nie chcieli iść tutaj, bo to zapadła dziura, jakaś tam Ruś Szlachtowska. Może troszkę wiedziałem o duchowości wschodniej ponieważ pisałem pracę magisterską o świętym Świeradzie, który jest klasycznym przykładem połączenia ducha Wschodu i Zachodu.
Wcześniej, zanim został księdzem, jako uczeń Technikum Leśnego na wycieczkach szkolnych poznawał przez pięć lat Pieniny i Ruś Szlachtowską, odkrywając dla siebie uroki Białej Wody. – Wiem, że znajduję się na pograniczu. Myślę, że przez te sześć lat zostało tu dużo zrobione, żeby przypomnieć obecnym mieszkańcom, że nie spadli z nieba, tylko przejęli pewne dziedzictwo kulturowe i przyszli tu z własnym, a teraz je kontynuują – mówi ks. Włodarczyk. Sam ze szczerością przyznaje się do swojej edukacji przeszłości kulturalnej dawnych mieszkańców.
- O ikonach, ikonostasie, polichromii, liturgii wschodniej uczyłem się dopiero tutaj i to od ludzi, którzy przyjeżdżali z zewnątrz, byli naszpikowani wiedzą teoretyczną, naczytali się o liturgii i wystroju wschodnim, czy samych Jaworkach i Szlachtowej, ale nie widzieli tego. Prosili o otworzenie kościołów i opowiadali, a ja w ten sposób słuchając ich, uczyłem się.
Kiedy przybył na Ruś zastał kościoły bardzo zniszczone, ale od razu je pokochał, tak bardzo do nich przylgnął, że od początku proboszczowania poświęcił się przywracaniu im dawnej świetności.
Cerkiew w Szlachtowej wygląda już okazale, najmniej widać prace przy kościele w Jaworkach, bo wszystko, co zostało już zrobione, jest ukryte w ziemi, zabezpieczano bowiem fundamenty przed „rozmoknięciem”. - Co drugi dzień jestem w Krakowie u konserwatora zabytków, bo właśnie zamierzamy przeprowadzić renowację ikonostasu – powiedział ks. Włodarczyk.
Na pytanie, dlaczego świątynia w Jaworkach, będąca niegdyś cerkwią unicką, zbudowana została w stylu józefińskim – przytacza podanie przekazywane sobie z ust do ust, że jakoby hr. Stadnicki miał powiedzieć chłopom, których bardzo lubił, że wybuduje im świątynię w stylu łacińskim, bo sam jest katolikiem, a oni jako greko-katolicy zrobią sobie wystrój.
Z innego przekazu dowiadujemy się, że pierwotnie miała stanąć w miejscu bardziej eksponowanym i wyniosłym – zwanym Kozińcem. Pierwsze przymiarki na Kozińcu wykazały jednak, że stok jest za bardzo stromy i budowli groziłoby z czasem obsunięcie. Wówczas wybrano dzisiejsze miejsce na cerkiew, a na Kozińcu postawiono kapliczkę. W trakcie budowy stwierdzono, że miejscowy kamień nie nadaje się do wykorzystania ze względu na słabą wytrzymałość i za dużą nasiąkliwość.
Zwrócono się ku Słowacji, gdzie odpowiedni kamień znaleziono. Ciosy wapienne transportowano dbając, by po drodze nic się im nie stało. Nie wiadomo, ile w tym prawdy, ale ponoć ludzie przenosili ten kamień na własnych plecach. Do zaprawy murarskiej dodawano mleka, każdy gospodarz dał po 10 litrów. Mleko miało być substytutem jaj, których zabrakło w odpowiedniej ilości.
Podania są li tylko podaniami, ale warte uwagi i odnotowania, o czym ks. Włodarczyk dobrze zdaje sobie sprawę. – Spisanych podań nie ma, a nie sądzę, by były, bo przejrzałem wszystkie materiały pisane na temat tego kościoła i parafii. Natomiast jak każda świątynia troszkę starsza, a tym bardziej dwuwyznaniowa, na pewno obrosła w legendy. Czy je wszystkie znam? Pewnie nie i dlatego dobrze byłoby, gdyby ktoś je spisał, a następnie spróbował zweryfikować.
Wspaniałym dziełem sztuki jest ikonostas w cerkwi w Jaworkach. Pochodzi z końca XVII wieku, jest w stylu rokoko, o nim, jak i o ciekawej proweniencji ikony świętego Filipa Apostoła może innym razem.
Krzysztof Wojtasiński
Dziadek Maciej
Zaraz po śmierci Papieża znicze i kwiaty pojawiły się nie tylko w miejscach bezpośrednio związanych z Jego osobą. Ludzie pamiętali także o innych członkach rodu Wojtyłów. Wybierali się na ich mogiły, albo też pod pamiątkowe tablice, by przez zapalenie znicza, położenie wiązanki kwiatów, czy po prostu chwilę modlitwy uczcić pamięć ludzi, którzy byli przodkami i krewnymi wybitnego Polaka. Jeśli chodzi o mogiły, to w moim mieście (Bielsko-Biała) znajduje się grób Macieja Wojtyły, dziadka Ojca Świętego. Spoczywa on na cmentarzu rzymskokatolickim w Białej. Na tablicy nagrobnej widnieją też daty życia jego żony Marii Wojtyłowej z Zalewskich.
Pradziadkiem Karola Wojtyły był Franciszek Wojtyła, urodzony w 1826 r. w Czańcu koło Kęt. Franciszek był rolnikiem i radcą gminnym, jego żoną została Franciszka z domu Gałuszka. Z tego związku przyszedł na świat, 1 lutego 1852 r., Maciej.
Maciej Wojtyła za młodu mieszkał w Czańcu, a w Kętach, u znanego tam mistrza, Jana Sztuki, przyuczał się w l. 1867-70 do zawodu krawca. Następnie rozpoczął pracę jako czeladnik, ale później zajął się też kupiectwem. Poszukując lepszych warunków pracy, przeniósł się do wsi Lipnik koło Białej. Tam też założył rodzinę, żeniąc się z Anną Przeczek, córką piekarza. Urodziło się im dwóch synów - Karol (w 1879 r.) i Leon (w 1881 r.). Karol to późniejszy ojciec naszego Papieża. Niestety, gdy Karol miał zaledwie kilka lat, w 1881 r. zmarła jego matka.
Po śmierci żony Maciej Wojtyła przeniósł się z Lipnika do Białej i pracował tam jako krawiec. Ożenił się po raz drugi w 1882 r., jego żoną została Anna Newald. Niestety, także ją stracił, gdyż zmarła już 3 lata po ślubie. Nie mieli dzieci. Wymieniona na wstępie Maria z Zalewskich (ur. w 1861 r.) była jego już trzecią żoną. Zawarli związek małżeński w 1889 r. Urodziła im się czwórka dzieci, niestety, jedno z nich zmarło w wieku ledwie 4 lat, drugie 1 roku. Właśnie ze związku Macieja i Marii narodziła się Stefania, ciotka Jana Pawła II, która żyła w l. 1891-1962.
Maciej Wojtyła był cenionym mistrzem krawieckim. Należał do Cechu Krawców, Kuśnierzy i Kapeluszników w Białej, zostając jego cechmistrzem. Niestety, los doświadczył go ponownie, bo jego trzecia żona zmarła w 1917 r. On zmarł 23 września 1923 r. w Białej. Na jego grobie zawsze palą się znicze, zawsze ozdobiony jest kwiatami.
Adam Jonak
W trzydziestolecie bacówki PTTK na Rycerzowej
Od schronu górskiego Towarzystwa Tatrzańskiego do bacówki PTTK
(fragment)
W czasie pierwszych turystycznych wędrówek po górach pod koniec XIX wieku noce spędzano pod gołym niebem, przy ognisku – watrze, rozpalanej przez przewodników - górali, korzystano także z szałasów pasterskich na halach. Powstałe w 1873 r. Towarzystwo Tatrzańskie zajęło się – jako jednym ze swych podstawowych celów statutowych – zagospodarowaniem gór dla potrzeb turystów. Pierwszym wzniesionym przez TT już w pierwszym roku istnienia schroniskiem było małe schronisko nad Morskim Okiem, nazwane schroniskiem Staszica; drugim, wybudowanym w 1876 r., - schronisko im. Wincentego Pola w Starej Roztoce. W 1878 r. TT uruchomiło pierwsze schronisko poza Tatrami – na połoninie Gadżyna pod Szpyciami w Czarnohorze, a prawie jednocześnie z nim - schrony na Zaroślaku pod Howerlą i w Zawojeli.
W 1909 r. Zakopiański Oddział Narciarzy TT (później Sekcja Narciarska TT) wydzierżawił od Zarządu Dóbr hr. Zamojskiego „na lat dziewięćdziesiąt dziewięć” szałas pasterski na Hali Pysznej. Szałas ten przystosowano do nowej funkcji przez „opatrzenie” ścian, ustawienie pryczy, zainstalowanie żelaznego piecyka kuchennego, ustawienie stołu i ław. Wyposażono schron w miednicę, sagan, dzban na wodę, w sionce gdzie składowano drewno na opał znajdowały się piła, siekiera i miotła. Na okiennicach i drzwiach zamontowano żelazne sztaby, zamki i kłódki. Klucze do zamków i kłódek oraz korby do odkręcania sztab na drzwiach i okiennicach pobierano w kancelarii Dworca Tatrzańskiego w Zakopanem, tam też opłacano noclegi w schronie.
W latach międzywojennych postanowiono dostosować schron na Pysznej do zwyczajów w krajach alpejskich: „Postanowiono dotrzymać kroku Europie. Bez zwłoki zamówiono „alpejską szafkę” i zaniesiono ją na Pyszną. Napełniono schowek wysokokalorycznym prowiantem, przybito cennik i skarbonkę. Do tego momentu wszystko szło jak najlepiej. Ale potem sprawa się potoczyła po krajowemu, nie alpejskim trybem. Żywność zniknęła momentalnie. Później ktoś bardziej skrupulatny rozbił skarbonkę. Nie znalazł ani centa, więc ze złości ukradł szafkę...”. W następnych latach poprzez różne dobudówki i przybudówki schron samoobsługowy przeistoczył się w schronisko z pełnym zakresem usług. Również w Czarnohorze na Zaroślaku w latach 1910-1911 postawiono nowe duże schronisko turystyczne.
W latach 1883-1905 wybudowano w Tatrach, Czarnohorze i Gorganach szereg schronów i schronisk. W schronach turyści gospodarzyli się sami (z różnym, jak widać z losów Pysznej, skutkiem); w schroniskach był gospodarz opiekujący się obiektem i świadczący różne usługi. TT stawiało także małe obiekty zwane altanami, które zapewniały jedynie możliwość doraźnego schronienia przy złych warunkach atmosferycznych. Z biegiem lat zaniechano budowy samoobsługowych schronów na rzecz schronisk górskich z prawdziwego zdarzenia; altany i schrony uległy likwidacji. Ich dzieje potoczyły się różnie. Dla Pysznej np. tragicznie, gdyż została spalona przez Niemców jesienią 1944 r., spalono także wszystkie schroniska w Tatrach i Beskidach.
W latach powojennych odbudowa zniszczonych schronisk stała się jednym z głównych zadań reaktywowanego Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego, a od 1950 roku powstałego zjednoczenia PTT i PTK – Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego. Dzięki wydatnej pomocy Państwa, w latach 1953-1958 odbudowano m.in. schroniska na Polanie Chochołowskiej, Turbaczu i Prehybie – były to już jednak obiekty duże (w przypadku Chochołowskiej i Turbacza grubo ponad 100 miejsc noclegowych), o stosunkowo wysokim komforcie, z rozbudowaną gastronomią, lecz pozbawione uroku i klimatu górskiego schroniska. Pomoc z budżetu Państwa, choć wysoka, była przecież jednak ograniczona w stosunku do rosnących potrzeb. Stąd też podejmowane przez oddziały PTTK inicjatywy lokalne. Pierwszym był Oddział PTTK „Beskid” w Nowym Sączu, który w 1953 r. oddał do użytku małe drewniane schrony na Hali Łabowskiej i Prehybie. W ślad za nim podążyli działacze Oddziału Krakowskiego, którzy w 1955 r. na miejscu spalonego schroniska postawili schron na Hali Krupowej w paśmie Polic.
W roczniku 27/1958 „Wierchów” ukazał się artykuł wstępny p.t. „Chodzi o dach nad głową” (nie sygnowany wprawdzie, lecz z pewnością pióra redaktora naczelnego Władysława Krygowskiego), w którym poddana została ostrej krytyce dotychczasowa polityka inwestycyjna w dziedzinie zagospodarowania gór. (...)”Zamiast kilku schronisk – gigantów, pożerających dziesiątki milionów złotych, czyż nie lepiej założyć dziesiątki i setki stacji turystycznych (pokoje w prywatnych domach – przyp. red.) rozsianych dosłownie gęsto i wszędzie w górach? (...) W węzłach ruchu turystycznego t.j. tam, gdzie należy budować schroniska oraz tam, gdzie po prostu nie ma osiedla względnie odpowiedniego obiektu i nie można założyć stacji, budujmy lekkie budowle drewniane i to w taki sposób, jak to czyni góral – tanio, sprawnie i szybko wykorzystując, o ile to możliwe, miejscowy materiał (kamień, drzewo)”.
Budowę małych schronisk postulowały zarówno Komisja Turystyki Górskiej, jak i Komisja Turystyki Narciarskiej Zarządu Głównego PTTK, lecz ich punkty widzenia na wielkość tych obiektów i ich standart usług były odmienne. Turystom górskim (czytaj: letnim) wystarczały niewielkie budynki na 20-30 łóżek, o lekkiej konstrukcji o minimalnym poziomie usług: dach nad głową, miejsce do spania, możliwość przygotowania posiłku we własnym zakresie, ogrzanie i możliwość wysuszenia odzieży. Narciarze wychodząc z założenia, że w zimie dzień jest krótki i turysta spędza więcej czasu w schronie, domagali się nieco większych wygód: ciepłego pomieszczenia, ogrzanych sanitariatów, skromnej gastronomii. Dwugłos w tej sprawie Zbigniewa Płonki z KTN i Władysława Krygowskiego z KTG zamieszczono w roczniku 29/1960 „Wierchów”.
Wędrując z Edwardem Moskałą w 1964 r. po górach Bułgarii przeszliśmy pasmo Pirynu i Riły, nocując w tamtejszych schroniskach. Były to na ogół prymitywne obiekty z urządzeniami sanitarnymi na zewnątrz, lecz prowadzące pełną gastronomię. Podobały nam się bardzo, choć gdzież im było do naszych gigantów jak Chochołowska czy Turbacz. Moskale bardzo podobał się zwyczaj pozostawiania butów przy wejściu do schroniska, nie zrażała go nawet perspektywa ewentualnej utraty obuwia. Idea budowy małych schronisk w polskich górach powoli dojrzewała i nabierała konkretnych kształtów.
opr. Janusz Konieczniak
RAPTULARZ
- 9 lipca 2005 r. kard. Franciszek Macharski w asyście księży z Krakowa, Łopusznej, Nowego Targu i Ludźmierza poświęcił oddany do użytku Gminny Ośrodek Kultury im. Józefa Tischnera w Łopusznej.
- 10 lipca 2005 r. w Wiejskim Ośrodku Kultury w Ochotnicy Górnej otwarto wystawę pt.: „Lotnicze ślady w Gorcach” , której towarzyszyło seminarium naukowe pod takim samym tytułem oraz ceremonia nadania ścieżce edukacyjnej „Dolina potoku Jaszcze” imienia por. pilota Wiliama J. Beimbrinka. Organizatorami imprezy byli: Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie, Gorczański Park Narodowy i Polskie Towarzystwo Historyczne oddział w Nowym Targu.
-
12 lipca 2005 r. w Krakowie w wieku 85 lat zmarł prof. dr hab. inż. Jerzy Punzet, hydrolog, wybitny badacz stosunków wodnych obszarów górskich, koordynator Międzynarodowego Programu Naukowo-Badawczego „Hydrologia Karpat”, autor wielu publikacji.
-
16-17 lipca 2005 r. w zorganizowanym z okazji jubileuszu Ukrainy wejściu na najwyższy szczyt tego kraju, Howerlę wzięło udział 16000 osób, w tym prezydent Juszczenko. Podczas tego spotkania dwóch uczestników zmarło wskutek wysiłku, a jednego zabił piorun.
-
18 lipca 2005 r. po remoncie najtrudniejszych i najbardziej niebezpiecznych odcinków otwarto szlak żółty z Markowych Szczawin na Diablak (tzw. Akademicka Perć).
-
22-23 lipca 2005 r. na dziedzińcu Muzeum Papiernictwa w Dusznikach Zdroju odbył się doroczny festyn plenerowy pod hasłem „Święto papieru”. W tym roku okazja do fetowania była szczególna, bowiem mija 400 lat istnienia dusznickiej papierni i 1900 lat istnienia papieru na świecie.
-
22-24 lipca 2005 r. w Zdyni k. Gorlic odbyło się doroczne Święto Kultury Łemkowskiej „Lemkiwska Watra”.
-
1 sierpnia 2005 r. dyrekcja Magurskiego Parku Narodowego wprowadziła bilety wejściowe na teren parku w cenie 3 zł (bilet normalny) i 1,50 zł (bilet ulgowy).
-
7 sierpnia 2005 r. w Bacówce PTTK na Rycerzowej odsłonięto tablicę poświęconą pamięci Edwarda Moskały w dziesiątą rocznicę Jego śmierci oraz w trzydziestą rocznicę oddania do eksploatacji Bacówki PTTK na Rycerzowej – pierwszego z wielu tego typu obiektów, których Edward Moskała był pomysłodawcą i realizatorem.
-
10 sierpnia 2005 r. z okazji corocznego odpustu św. Wawrzyńca - patrona przewodników górskich, w kaplicy na szczycie Śnieżki, na symbolicznym cmentarzyku ofiar gór w kotle Łomniczki odsłonięto i poświęcono tablicę upamiętniającą papieża Jana Pawła II. Ponadto z inicjatywy Karkonoskiej Grupy GOPR centralne zbocze w tymże kotle, na którym usytuowany jest krzyż nosić będzie nazwę „Zbocze im. Jana Pawła II”.
-
16 sierpnia 2005 r. zostało otwarte czwarte w powiecie kłodzkim drogowe przejście graniczne Mostowice – Orlicke Zahoři. Granicę polsko-czeską mogą przekraczać samochody osobowe i samochody ciężarowe do 3,5 t.
-
20 sierpnia 2005 r. w Jaśliskach k/Krosna padły pierwsze klapsy do filmu fabularnego na podstawie cyklu opowiadań Andrzeja Stasiuka „Opowieści galicyjskie”. Film realizowany jest w koprodukcji polsko-słowackiej.
-
24 sierpnia 2005 r. w centrali GOPR w Rabce, odbyła się uroczystość przekazania przez marszałka Województwa Małopolskiego Grupie Podhalańskiej GOPR nowego samochodu terenowego - czerwonego land rovera defendera.
-
30 sierpnia 2005 r. w Krakowie, w wieku 77 lat zmarł Władysław Derkacz, przewodnik beskidzki kl. I, instruktor przewodnictwa, prezes Koła Przewodników Beskidzkich im. prof. Romana Reinfussa przy Oddziale Krakowskim PTTK.
-
3 września 2005 r. w Ośrodku Kultury Turystyki Górskiej „U źródeł Wisły” na Przysłopie pod Baranią Górą, na zaproszenie kustosza Ośrodka Andrzeja Bośkoca-Dziczkańca gościła prezydencka para Jolanta i Aleksander Kwaśniewscy.
-
3 września 2005 r. przy obelisku (odsłoniętym w 1999 r.) na Łabowskiej Hali, po raz siódmy spotkali się dawni partyzanci AK, kombatanci i młodzież na mszy św. w intencji ks. Władysław Gurgacza i żołnierzy Polskiej Podziemnej Armii Niepodległościowej, którzy działali na Sądecczyźnie w latach 1947-1949.
-
5 września 2005 r. prezydent Aleksander Kwaśniewski wmurował akt erekcyjny (podpisany 28 października 2003 r.) pod budowę skoczni narciarskiej K-120 w Wiśle Malince (Beskid Śląski).
-
9-10 września 2005 r. w Żywcu, miały miejsce uroczystości związane ze 100-leciem powstania Oddziału Babiogórskiego PTT i PTTK. W bogatym i urozmaiconym programie jubileuszu - była wystawa przedstawiająca 100-letnią historię Oddziału, a także uroczystości związane z odsłonięciem pamiątkowej tablicy na budynku siedziby Oddziału.
-
15 września 2005 r. w Centralnym Ośrodku Turystyki Górskiej PTTK w Krakowie odbył się wernisaż wystawy ekslibrisu Krzysztofa Kmiecia z okazji 130 lat zorganizowanego przewodnictwa tatrzańskiego. Organizatorem wystawy było Koło Przewodników Tatrzańskich im. M. Sieczki w Krakowie.
-
15-17 września 2005 r. z okazji 25-lecia Gorczańskiego Parku Narodowego, w Porębie Wielkiej odbyła się konferencja pt. „Wartość, problemy, rola społeczna i przyszłość parków narodowych w Polsce”.
-
16-18 września 2005 r. w Auli Kryształowej warszawskiej SGGW odbył się XVI Walny Zjazd PTTK. Na nową kadencję wybrano zarząd w składzie: Lech Drożdżyński – prezes, Edward Kudelski, Adam Gostyński, Adam Bargieł i Marek Staffa – z-cy prezesa, Jerzy Kapłon – skarbnik i Andrzej Gordon – sekretarz generalny oraz członkowie: Cecylia Jabłońska, Adam Jędras, Andrzej Konarski, Zbigniew Kresek, Edward Kutyła, Włodzimierz Łęcki, Henryk Miłoszewski, Stanisław Sikora, Zofia Sikora, Jolanta Śledzińska, Andrzej Tereszkowski, Agnieszka Wałach i Andrzej Wasilewski. Przewodniczącym Głównej Komisji Rewizyjnej został Tadeusz Sobieszek, a przewodniczącym Głównego Sądu Koleżeńskiego – Anna Kirchner.
-
24-25 września 2005 r. dla turystów indywidualnych w ramach akcji „Muzeobranie Małopolska” udostępniono: Muzeum Ziemi Bieckiej w Bieczu, Skansen Taboru Kolejowego w Chabówce, Muzeum PTTK im. Ignacego Łukasiewicza w Gorlicach, Dom Twórczości Tadeusza Kantora i Marii Stangret-Kantor w Hucisku, Muzeum Miejskie w Wadowicach, Dom Narodzin Tadeusza Kantora w Wielopolu Skrzyńskim, Zagroda Felicji Curyłowej w Zalipiu i Orawski Park Narodowy w Zubrzycy Górnej. Inicjatorem imprezy był Małopolski Instytut Kultury.
-
25 września 2005 r. około godz. 16.00 nastąpiła awaria napędu wyciągu krzesełkowego na górę Chełm, na którym uwięzionych zostało 15 osób. W akcji ratunkowej udział brali ratownicy Podhalańskiej Grupy GOPR, Państwowa Straż Pożarna z wielu okolicznych jednostek, Pogotowie Ratunkowe, Policja i Maltańska Służba Medyczna. Akcja ewakuacyjna zakończyła się pomyślnie. Nie jest to pierwsza awaria krzesełkowej kolei linowej wybudowanej w roku 1988.
Andrzej Matuszczyk
LEOPOLD NA... NIEBIESKIM SZLAKU
Jeszcze za życia uważany był za chodzącą legendę górskiej problematyki a szczególnie znakowania szlaków we wszelkich możliwych aspektach. To dzięki niemu Oddział PTTK „Beskid” w Nowym Sączu wyróżniał i nadal się wyróżnia wysokim poziomem utrzymania górskich szlaków w większości Beskidu Sądeckiego, na części terenów Pogórza Karpackiego i Beskidu Niskiego oraz w Małych Pieninach.
Leopold Bieniasz potrafił wdrażać swoistą dyscyplinę w gospodarowaniu szlakami, wypracował skuteczne systemy ich kontrolowania oraz potrafił realizować jak nikt inny rzecz najtrudniejszą: sztukę dostosowywania przebiegu szlaków w górach do zmieniających się warunków komunikacyjnych, terenowych, usytuyowania szlaków względem PTTK-owskiej bazy górskiej itd. itd.
To głównie dzięki L. Bieniaszowi wypracowana została zgodna współpraca działaczy górskich i narciarskich w „Beskidzie”, to dzięki owej współpracy Oddział PTTK w Nowym Sączu należy dziś do nielicznych, który potrafił zachować i dba o pokaźną ponad 100-kilometrową sieć turystycznych szlaków narciarskich na swoim terenie.
Na temat znacznie większego obszaru znakarskiego latem można o Nowym Sączu wyrażać się tylko w pozytywach. Wzorowa dokumentacja a zarazem edukcja sądeckich znakarzy funkcjonuje obecnie głównie dzięki owej niepisanej ”szkole Bieniasza”. Szlaki szanuje się i kocha jak najbliższą rodzinę na ich przykładzie prezentując swoisty patriotyzm wobec naszego Towarzystwa.
W latach od 60-tych do początku 90-tych Leopol Bieniasz był osobą najważniejszą w sądeckim środowisku od całej problematyki szlaków. Obowiązkowo przybywał na każde znakarskie spotkanie a jego propozycji oraz rad zawsze słuchano z najwyższą uwagą.
W ostatnim okresie coraz większe zdrowotne przeszkody uniemożliwiały Leopoldowi nie tylko znakowanie szlaków na ukochanej Sądecczyźnie ale nawet opuszczanie mieszkania. Wtedy to często biuro Oddziału PTTK „Beskid” z Rynku nr. 9 „przeprowadzało się” w kwestiach znakarskich pod słynny adres: na ul. Lwowską 83 m 38, czyli do Leopolda.
Z Bieniaszem łaczyły mnie więzy serdecznego zbratania, wielkiej sympatii, szacunku dla Jego osobowości oraz podziwu dla nieustannej organicznej pracy dla szlaków. Przepracował dla gór kawał czasu i wszystko górom poświęcił. Przecież już kilku lat temu pisałem o jubileuszu 50-lecia udziału w znakarskiej tematyce przez Leopolda.
Jeżeli gdzieś nad nami ktoś również wytycza niebieskie szlaki Bieniasz bez wątpienia przyda się i tam, ze swoją ogromną wiedzą, osobistą kulturą, skromnością cechującą przeważnie tylko osoby wybitne oraz sympatią wobec każdego.
Janusz Rygielski
POŻEGNANIE Z GUNUNG KINABALU
Na Borneo wylądowaliśmy późnym wieczorem.
Następnego dnia wczesnym rankiem wybrałem się na najwyższe piętro hotelu i obszedłem je wzdłuż i wszerz, wypatrując znanego mi z publikacji widoku. Był! Daleko, w kierunku północno-wschodnim widać było czarną, poszarpaną linię horyzontu, przypominającą podobno grzbiet smoka. Na wierzchołek Mt Kinabalu wchodzi się przed wschodem słońca, kiedy temperatura utrzymuje się poniżej zera. Około ósmej rano zaczyna być gorąco, a o dziewiątej równikowe słońce potrafi spalić niechronioną skórę. Po dziesiątej każdego dnia, szczyt spowiają mgły i wpółczuć należy temu, kto wcześniej z niego nie zszedł. Mgle towarzyszą huraganowe, lodowate wiatry. Widoczność nie sięga dalej niż kilka metrów i w przypadku zejścia ze szlaku znalezienie drogi na rozległym, podszczytowym plateau jest prawie niemożliwością. Dlatego ścieżkę wytycza tutaj kilkusetmetrowej długości lina, w trudniejszych miejscach służąca też do asekuracji.
Najwyższa góra, położona między Himalajami a Górami Nowej Gwinei, od dawna wzbudzała zainteresowanie tubylców, żeglarzy, podróżników i pilotów. Jest to jeden z najmłodszych masywów górskich na świecie, który wciąż się wznosi, z prędkością 0,5 cm rocznie. Na mapach i w publikacjach podaje się wysokość Mt Kinabalu jako 4101 m n.p.m. Jednakże na świadectwie nr 249666, wystawionym mi przez rząd stanu Sabah oraz na szczycie figuruje liczba 4095,2. Zdumiewające, że już w 1844 r. admirał Edward Belcher potrafił zmierzyć z morza, to znaczy z odległości kilkudziesięciu kilometrów, wysokość Mt Kinabalu z dokładnością do 80 metrów.
Osobliwością Mt Kinabalu jest granitowy trzon szczytowy, prezentujący się jako lita ściana o wysokości przekraczającej kilometr, uwieńczony rozległym plateau, z którego wyrastają turnie o niezwykłych kształtach. Zaledwie 3 tysiące lat temu wysoczyznę pokrywał lodowiec. Ten geologiczny fenomen otoczony jest niedostępną dżunglą, kryjącą do dziś nieodkryte gatunki flory i fauny.
Pochodzenie nazwy Gunung Kinabalu (w języku malajskim „gunung” znaczy „góra”) jest nadal niewyjaśnione. Najbardziej popularne przypuszczenie nawiązuje do Aki Nabalu, co w języku miejscowych górali Kadazanów znaczy „otoczone czcią miejsce zmarłych”. Kadazanie wierzą, że wierzchołek zamieszkują ich duchy, o czym świadczą rosnące tam mchy dostarczające pożywienia przodkom.
Inna teoria głosi, że nazwa pochodzi od „Kina”, co znaczy „chiński”, oraz od „Balu” czyli „wdowa”. Za tą teorią kryje się romantyczna legenda o chińskim księciu, który wspiął się na szczyt w poszukiwaniu wielkiej perły strzeżonej przez groźnego smoka. Udało mu się pokonać bestię i zdobyć klejnot, po czym ożenił się z kobietą z plemienia Kadazan, ale wkrótce ją opuścił i powrócił do Chin. Jego żona ze złamanym sercem wspięła się na szczyt i oddała żałobie, po czym zamieniła się w kamień.
X X X
Jak podaje wydawnictwo parkowe „Ze wzgędu na brak jakiejkolwiek dokumentacji dowodzącej wcześniejsze wejście na szczyt tubylców, tytuł zdobywcy należy się Sir Hugh Low’owi”, który w 1851 r. nie wszedł na sam wierzchołek ponieważ, jak odnotował w swoim dzienniku, „najwyższy punkt jest dostępny jedynie zwierzętom ze skrzydłami”. Low zdobył granitowe plateau, z którego wznosi się kilkanaście trudno dostępnych turni. Na najwyższą z nich, podobnie jak na Mt Kościuszko, wchodzi się stosunkowo łatwo. Major C. M. Enriquez dowodzący ekspedycją na Borneo w 1925 r. napisał: „Szczyt Kinabalu w żadnym wypadku nie jest tak płaski jak możnaby przypuszczać patrząc nań z pewnej odległości i jest to wkrótce oczywiste, ponieważ plateau kończy się gwałtownie potworną przepaścią – rodzajem krateru, istnym diabelskim kotłem niesamowitej głębokości, którego ściany wznoszą się pionowo na tysiące stóp. Podobnie do zewnętrznego konturu Kinabalu, składającego się z pionowych linii, prezentuje się jego wnętrze. To wklęśnięcie w centrum góry jest z całą pewnością wspaniałym i jednocześnie przerażającym widokiem. Faktyczny wierzchołek - luźno narzucona kupa kamieni - znajduje się na krawędzi tej przepaści.”
Hugh Low dokonał niezwykłego wyczynu, jak na ówczesne czasy, bo wspiął się na przełączkę w głównej grani, opadającej do wspomnianego wyżej „krateru”, ograniczonej igłami skalnymi, których zdobycie dzisiaj wymaga dużych kwalifikacji wspinaczkowych i odpowiedniego sprzętu. Miejscowi przewodnicy i tragarze doprowadzili go do wysokości 3200 m n.p.m., powyżej której zaczyna się granitowa ściana. Sami nigdy wyżej nie chodzili.
Low powrócił do Mt Kinabalu w 1858 r. ze Spencerem St. John’em, brytyjskim konsulem w Brunei. Zabrali ze sobą 50. osobowy oddział żołnierzy, co pomogło w pokonaniu oporu lokalnych kacyków, którzy utrudniali im dotarcie do podnóża góry, gdzie w tajemniczych okolicznościach został zniszczony barometr. Od tego momentu nie byli w stanie ustalić żadnej wysokości. Ale najgorszym problemem był brak odpowiednich butów. Większość drogi do podnóża Mt Kinabalu Low przebył boso i dalej wędrować nie był w stanie. Jego towarzysz dotarł do plateau, gdzie wspiął się na South Peak, skąd wypatrzył dwa inne wierzchołeki, wydające się wyższe. Jednak szybko pokryły je chmury i na tym osiągnięciu wyprawa zakończyła się.
Trzy miesiące później obaj podróżnicy powrócili na plateau, gdzie Low zajął się mierzeniem wysokości, a St John wybrał się na widoczny w kierunku zachodnim szczyt, który obecnie nosi jego imię, ale musiał wycofać się dziesięć metrów od wierzchołka. Nawet gdyby wszedł, to i tak znalazłby się cztery metry poniżej głównej, niepozornej kulminacji, którą „zdobył” w 1888 r. botanik John Whitehead, określając ją jako „duże usypisko luźnych kamieni”.
John Briggs skomentował ironicznie: „Nic dziwnego, że nie zauważono go przez tak wiele lat. Posiada on niewyróżniający się wygląd, sprawiając wrażenie tylko podwyższenia na krawędzi Low’s Gully. Jest zaledwie cztery metry wyższy od znacznie bardziej imponującego St John’s Peak i tylko 50 metrów wyższy od niezwykłych Oślich Uszu, które przyciągnęły uwagę Low’a w 1851 r. Prawdę mówiąc, jak na najwyższy szczyt Południowo – Wschodniej Azji, ta kupa luźnych kamieni jest wielkim rozczarowaniem.”
Niepozorny kształt kulminacji Kinabalu, podczas gdy w sąsiedztwie znajdują się bardziej atrakcyjne wierzchołki, przypomina sytuację na wierzchowinie Gór Snieżnych w Australii, gdzie na tle Mt Townsend czy Ramshead, nigdy nie przyciągał uwagi Mt Kościuszko, póki Strzelecki nie ustalił, że jest to najwyższy punkt kontynentu.
Sir Low został uhonorowany tytułem zdobywcy Mt Kinabalu. Jego imieniem (które znaczy „niski”) nazwano najwyższy szczyt, najgłębszy na Borneo kanion (Low’s Gully), rododendron, roślinę spożywającą insekty i kilka innych obiektów botanicznych. Pomyśleć, że to wszystko ma miejsce w niepodległym kraju, silnie reprezentującym swą odrębność, dla którego Sir Low nie był zawodowym podróżnikiem, ale symbolem kolonialnej zależności, ponieważ zajmował wysokie stanowisko w administracji brytyjskiej. Zdobył on Mt Kinabalu przy okazji wyprawy mającej na celu wykurzenie piratów z wód otaczających wyspę.
X X X
Wielu wczesnych zdobywców Mt Kinabalu zauważyło coś, czego nikt nie zaobserwoował wędrując na Mt Kościuszko. Low zapisał, że jego przewodnik wniósł na górę wiele talizmanów, kawałki drewna, ludzkie zęby oraz inne akcesoria (głównie kryształy do przekupienia bogów, gdyby nastąpiło załamanie pogody) ważące w sumie około trzech kilogramów. Inny podróżnnik zaobserwował rytualne zabicie kurczaka. W latach dwudziestych ubiegłego stulecia ceremonie obejmowały ofiarę siedmiu jajek i tyluż kurczaków, czemu towarzyszyły głośne modły i strzelanie z pistoletów dwiema salwami, jedną przed wspinaczką i drugą po jej zakończeniu. Następnie przewodnicy i tragarze ze smakiem spożywali ofiary złożone bogom. W ten sposób ukształtowała się tradycja kontynuowana do dziś przez przewodników Kadazanów. Raz w roku poświęcają oni siedem jajek i siedem kurczaków razem z cygarami, orzechami betelu, przyprawami i ryżem, po czym obżerają się jadłem do syta, obficie popijając i przepalając. Najwidoczniej bogowie nie mają nic przeciwko temu.
C. M. Enriquez zanotował: „Stary szaman niosący torbę z talizmanami, która zdawała się zawierać głównie świńskie zadki, rozsypał ryż na skale, ofiarował jajko i kurę, po czym wygłosił mowę do duchów zamieszkujących górę.”...”Wspomagałem jego usługi za pomocą whisky, a on w zamian utrzymywał duchy górskie w zadowoleniu.”
X X X
W 1964 r. utworzono Park Narodowy Kinabalu obejmujący 75 tys. ha terenu, a więc tyle co całe Tatry, polskie i słowackie. Niemal całość Parku, mającego status światowego dziedzictwa UNESCO, stanowi nie do przebycia dżungla i niedostępne urwiska. Oprócz ścieżek spacerowych w sąsiedztwie administracji Parku oraz gorących (do 60 stopni C) siarkowych źródeł mineralnych Poring Hot Springs, dla turystów dostępny jest jedynie szlak na główny szczyt. Liczy on zaledwie 8,5 km długości i 2300 m. różnicy wysokości. Turystyczne przejście tej trasy wymaga co najmniej dwóch dni. Inne warianty traktowane są jako trudne wyprawy wspinaczkowe i zgodę na ich przebycie wydaje osobiście dyrektor Parku, na podstawie oceny kwalifikacji wspinaczy oraz ich przygotowania do wielodniowej penetracji terenu, w którym nie mogą liczyć na żadną pomoc. W każdym przypadku, także na trasie turystycznej, wymagane jest zaangażowanie lokalnego przewodnika.
Siedziba Parku zlokalizowana jest 90 km. od stolicy stanu Sabah - Kota Kinabalu i aby zacząć wspinaczkę wcześnie rano trzeba albo przybyć do punktu startu dzień wcześniej albo wyjechać z miasta niewiele po piątej rano, zamówionym samochodem z kierowcą. Wcześniej trzeba też zarezerwować nocleg w Laban Rata Resthouse, obiekcie przypominającym polskie schronisko górskie, zlokalizowanym na wysokości 3300 m n.p.m. Można w tym celu skontaktować się z Biurem Rezerwacji w Parkach Narodowych Sabah lub po prostu porozmawiać z recepcjonistką hotelu. Wybraliśmy to drugie, najwygodniejsze rozwiązanie. O piątej rano czekał przed hotelem samochód z kierowcą.
Wyjechaliśmy przy nienajlepszej pogodzie, ale po pokonaniu 1554 m od poziomu morza i przekroczeniu bramy Parku zrobiła się piękna pogoda. Gunang Kinabalu zaprezentował się w całej okazałości. Jedynym dysonansem w krajobrazie były usytuowane na stokach świętej góry paskudne anteny telewizyjne. Po opłaceniu wstępu, przejazdu do elektrowni (zlokalizowanej na wysokości 1830 m n.p.m., gdzie się zaczyna szlak), przewodnika i czegoś tam jeszcze, wręczono nam plakietki identyfikacyjne, oraz przydzielono sympatycznego młodego Kadazana, który potrafił załatwić wszystkie formalności w schronisku i obudzić nas o drugiej nad ranem, a oprócz tego pokazał nam pitcher plant – roślinę konsumującą insekty, której byśmy pewnie sami nie znaleźli. Nasz przewodnik James Bulangou był ponadto dżentelmanem, bo od czasu do czasu proponował Ewie, że poniesie jej plecak.
Już po dwóch godzinach spadł pierwszy deszcz, ale było ciepło, a ponadto na trasie znajduje się kilka schronów zbudowanych na taką okazję. Wznosiliśmy się prawie półtora kilometra dżunglą pokrywającą strome stoki Mt Kinabalu, mijając wolniej idących. Większość z wiszącymi na szyjach plakietkami, jak uczestnicy konferencji w terenie. Około godziny trzeciej roślinność nagle przerzedziła się i zaczęło padać kolejny raz, ale doszliśmy już do Laban Rata, gdzie nawet udało się zjeść gorący obiad. W pobliżu schroniska znajduje się kilka małych baraczków. W jednym z nich przydzielono nam prycze. Podobno mieliśmy szczęście, bo w głównym budynku grzeją jak w łaźni, co lubią miejscowi, ale turyści z krajów o klimacie umiarkowanym nie mogą spać.
Ledwo zamknęliśmy oczy, a James już nas postawił na nogi, nieco poganiając, bo chyba ubieraliśmy się zbyt wolno. Szczękając zębami wyszliśmy na zewnątrz, gdzie niebo skrzyło się gwiazdami, a w kierunku szczytu ciągnął się ruchomy sznur migających światełek. Okazało się, że wczesna pobudka nie była wymysłem naszego przewodnika. Jego koledzy wypędzili swych podopiecznych ze śpiworów nawet wcześniej.
Zdarzało mi się chodzić w nieznanych górach nocą. Nigdy jednak na takich wysokościach i w towarzystwie muzułmanów, w tym wielu kobiet, odprawiających swe dziękczynne modły, po pokonaniu trudniejszych odcinków. Niemal cały czas towarzyszyła nam lina, może niepotrzebnie, ale w pewnym miejscu latarka skierowana w dół zaświeciła w próżnię. Schodząc kilka godzin później zauważyliśmy, już przy dziennym świetle, że szlak wiedzie po krawędzi potężnego urwiska.
Przed czwartą dotarliśmy do Syat-Syat, niewielkiej budy z czterema wyrami, usytuowanej na wysokości 3800 m n.p.m., gdzie parkowa straż sprawdza dowody rejestracji uczestników szczytowej „konferencji”. Do wierzchołka pozostało trzysta metrów i James przyznał nam rację, że lepiej przespać się przez godzinę, niż spędzić ją w ciemnościach na lodowatym wierzchołku. Okazało się jednak, że blaszane pudło chroni jedynie przed wiatrem i deszczem. W bliskiej zera temperaturze nie dało się ani zdrzemnąć ani odpocząć.
O brzasku powędrowaliśmy granitową pochylnią na szczyt, prawie cały czas schowany w chmurach.. Widzieliśmy jedynie South Peak i niezwykłe Ośle Uszy.
Na ostatnim odcinku zauważyliśmy wielu odpoczywających. Im bliżej szczytu, tym więcej. Tuż przed kulminacją zrozumieliśmy dlaczego. Po prostu idzie się coraz trudniej i wolniej. Czasem tak wolno, że prawie bez ruchu. Gdybym miał jeszcze raz wybrać się na Mt Kinabalu, to spędziłbym dwie noce w Laban Rata. Wszystkim odpoczywającym daje się we znaki brak aklimatyzacji.
I wreszcie szczyt. Mgła, wiatr i zimno. James kryje się w szczelinie skalnej. Przeczekaliśmy, marznąc przez godzinę, i zdecydowaliśmy opuścić wierzchołek. Po kilku minutach pojawiło się nawet słońce, a białe obłoczki otoczyły wachlarzem widoczne w dole schronisko. Zejście do Laban Rata odbyło się błyskawicznie.
A potem długi marsz z całym bagażem przez dżunglę, urozmaicony przelotnymi deszczami. Dopiero teraz mamy okazję do podziwiania flory Parku. Wynoszenie z niego czegokolwiek jest zabronione, podobnie jak pisanie na skałach. Mimo to, trudno zauważyć przy szlaku jakikolwiek z 26. gatunków rododendronów, a także choćby jedną z 1500. gatunków orchidei. Od czego jednak mamy Jamesa, który doskonale wie gdzie pokazać klientom pitcher plant – insektożerną roślinę w kształcie dzbana, wabiącą zapachem różne stworzenia do spenetrowania jego wnętrza. W następnej kolejności przykrywka opada, a oszukane zwierzę topi się w płynie powodującym rozkład jego ciała. W ten sposób posila się mięsożerna bestia.
Po zejściu zameldowaliśmy się w administracji, która wystawiła nam certyfikaty świadczące o zdobyciu najwyższego szczytu Malezji. W drodze powrotnej autobus śmigał serpentynami. Po kilku zakrętach błysnęło słońce, rozstąpiły się chmury i wśród nich ukazała się granitowa fasada, od Laban Rata po sam szczyt. Przez kilkanaście sekund lało się po niej kilka srebrzysto – złocistych, podniebnych wodospadów. Tak nas pożegnał Mt Kinabalu.
|